Po Krakowie postanowiłam rzucić maratony, ale jak to z nałogami bywa - nie udało się.
Strasznie mnie "ssało", więc pobiegłam - 300 kilometrów za kołem podbiegunowym - w Tromso.
Żeby ochłonąć. Nie wiem co dalej albo kolejna próba rzucenia nałogu, albo odważę się na Wrocław.
A jak będzie ok, to pociągnę jeszcze Warszawę i Poznań.
Norwegia
Nie za wiele jej widziałam, ale to co z niej we mnie najbardziej zostało to niezliczone zatoki wdzierające się
między górzyste lądy i wysepki.
Nie jest odkrywczym stwierdzenie, że za kołem podbiegunowym jest zdecydowanie zimniej niż na rodzimych
maratonach. Może chłód to sprwaił ale powietrze północy wydało mi się tam bardziej przejrzyste
i świerze niż u nas.
maraton
Biegło się wspaniale. Żałuję, że nie miałam przy sobie aparatu, bo krajobrazy, które cieszyły oko
na trasie maratonu, aż się prosiły o pixelowe uwiecznienie. Jednak i tak pozostaną wieczne w mojej pamięci.
Ponieważ biegliśmy przy wybrzeżu, to trochę mocniej wiało. Również kilkakrotnie skropił nas deszczyk, czasem nawet rzęsisty,
ale to "zaowocowało" najsilniej dopiero po maratonie dwugodzinną trzęsawką (hipotermią).
Teoretycznie biegliśmy w nocy, ale o tej porze roku, w strefie podbiegunowej trwa niekończący się dzień, więc było
jasno i słońce czasem smugami przebijało się przez chmury oświetlając pokryte płatami śniegu wzgórza po jednej
stronie lub zatokę po drugiej.
Bardzo sympatyczny doping na trasie. Byłam mile zaskoczona kiedy kilkakrotnie słyszałam jak jacyś kibice wołają
do mnie Grażina. Po biegu, w biurze zawodów zobaczyłam, że w telewizji transmitowano maraton na żywo, bo to były
przy okazji mistrzostwa Norwegii.
Z minusów, to organiazcja maratonu była do d*#%.
Nie było pasta party, cieniutki pakiet startowy (przy wpisowym 700 NOK = ok. 350 zł)-
nie dali ani żadnego napoju, ani batonika - w zasadzie tylko skromna koszulka. Nie zapewniano uczestnikom żadnej,
nawet najskromniejszej możliwości bezpłatnego noclegu. Niesympatyczne było też to, że zwycięzcy w klasyfikacji generalnej
mieli niewielkie szanse na wygranie jakiejś nagrody, bo był bardzo ostry jak na arktyczne warunki limit czasu do
otrzymania nagród.
A już kompletnym szokiem był brak chipów!!!
Czas zawodnika określano skanując ręcznie na mecie kod kreskowy na numerze
startowym, co sprawiało, że nikt nie znał swojego rzeczywistego czasu netto, bo zarówno przed przekroczeniem linii
startu, jak i po przekroczeniu linni mety i dopchaniu się do pani, która skanowała minęło sporo chwil. Gdy nie ma chipów, to
nie ma też pomiarów międzyczasów i co za tym idzie nie ma też żadnej kontroli trasy, co przy dwóch nawrotach
jest conajmniej dziwne. Zwłaszcza w świetle tego, że to były oficjalne mistrzostwa Norwegii.
Ale ponieważ biegłam, tam po to, żeby odreagować przykre przeżycia i zrelaksować się, to wszelkie
sprawy dotyczące sportowej rywalizacji były mi obojętne i nie zakłóciły mi niezwykłych doznań z tego polarnego maratonu.
Po forowych dyskusjach "znawców", które rozgorzały na mój temat po
Krakowie ",
zaczęłam już wątpić we wszystko, również w to czy jestem w stanie ukończyć maraton. Dlatego zależało mi na tym,
żeby dobiec do mety.
To było mi potrzebne, żeby znów uwierzyć znów w siebie i chyba cel został osiągnięty.